wtorek, 30 grudnia 2014

Świąteczna Trzynastka


Świąteczna Trzynastka

czyli o tym czego nauczyłyśmy się w te Święta.



1.       Nie wolno ciągnąć za mocno za papierki na choince bo się obsypie, zachwieje albo przewróci i będzie afera.


2.       Nie wolno wyjadać pasztetu z brytfanki zanim ostygnie bo można się poparzyć.


3.       Nie wolno ukraść z kuchni chleba domowej roboty i schować go pod poduszką w sypialni.


4.       Nie wolno ukraść z ławy i skubać na kanapie serwetek w mikołaje.


5.       Nie wolno ściągać szynki ze stołu jak inni patrzą.


6.       Jak inni nie patrzą, można ściągać szynkę ze stołu ale tak żeby nie było wiadomo.


7.       Nie wolno rozpakowywać prezentów przed pierwszą gwiazdką. 


8.       Nie wolno wyskubywać goździków z pomarańczy.


9.       Nie wolno skakać po kanapach między gośćmi jak jedzą żeby nie potrącić im kieliszka z winem, szczególnie czerwonym.


10.   Nie wolno wsadzać pyska do czyjegoś kieliszka, szczególnie z winem, szczególnie czerwonym.


11.   Na spacerze po Wigilii nie wolno za mocno ciągnąć pani i plątać jej smyczy bo po Wigilii jest bardziej zmęczona niż w inne dni i może się zachwiać i stracić równowagę, zwłaszcza gdy jest błoto.


12.   Nie wolno szurać ogonem po talerzu z makiełkami. 


13.   Nie wolno zepsuć pilota od kablówki akurat przed wigilijnym programem kolędowania w TVP, ani niechcący w zabawie wyrwać kabla od dekodera gdy właśnie nagrywa się „To Właśnie Miłość”.



Czy o czymś zapomniałyśmy?




PS. Pilota w zasadzie można trochę nadgryźć, byle nie od strony czujnika od dekodera.


czwartek, 25 grudnia 2014

Cukierkowa Afera


Wczoraj w rogu salonu stanęło ważne drzewo. Ważne podejrzewam, bo państwo wyraźnie się nim interesują, czczą je i celebrują, i od góry do dołu ubierają, aż wystrojone jest jak jakaś choinka. Mnie też tak czasem próbują wystroić jak ich coś napadnie ale się opieram. Swoją drogą to przywieźli drzewo z lasu, postawili w rogu i się cieszą jak dzieci, a jak ja im przyniosę jakiś ładny konar i jeszcze na kanapie położę żeby jakaś aranżacja wnętrz była to zaraz dezaprobata jest. Widać mamy inny gust. 
Próbowałam dokładnie obejrzeć co to takie ciekawe że państwo tyle czasu na to poświęcają, zamiast drapać mnie po brzuchu jak leżę i wyraźnie się domagam, ale ciągle tylko „Julka idź stąd” więc poszłam się obrazić i przez całe pół godziny zwisałam z kanapy. Lepiej nie ruszać czegoś przy nich jak nie chcą bo zamęczą psa tym swoim jazgotaniem albo będzie afera.  
Wiecie jednak, że jestem z natury ciekawska, i jakoś w nocy jak ich zmorzył sen to mnie zmogła ta ciekawość. Zakradłam się do salonu, ale żadne tam stuku puku po kaflach i panelach, bo zaraz by było, tylko cichutko i zwinnie jak ruda łasica. Miałam nosa że dałam sobie wczoraj obciąć pazury wyjątkowo krótko, „chodź Julcia obetniemy pazury żebyś była elegancka na Święta, no widzisz jaka jesteś ładna?”, teraz poruszam się bezszelestnie, jak lampart, tyle że bez cętek.
Podeszłam do tego świecącego drzewka, oceniłam sytuację i delikatnie złapałam w zęby jeden papierek. Pociągnęłam lekko i hyc – papierek spadł. Zaniosłam go na kanapę, oberwałam wstążeczkę, papierek się rozszedł a w środku pierniczek. Lubię pierniczki. Poszłam po drugi papierek, pociągnęłam i siup – spadł. Zaniosłam na kanapę, rozparcelowałam, a tam czekoladka. Też lubię. Tak zjadłam kilka papierków, a w każdym coś dobrego, ósmy był trochę pechowy bo mocno go zaczepili na nitce i jak ciągnęłam to z drzewka spadła jeszcze taka wielka kula i cyk – potłukła się. Potem zleciała jeszcze taka przezroczysta sarna i też się cyk potłukła. Reakcji jednak nie było, czyli że nic złego się nie dzieje. Obrobiłam wszystkie papierki do jakich dosięgłam, po jednym mnie trochę język szczypał, weszłam na ławę zobaczyć czy czegoś ciekawego tam nie zostawili, poprawiłam cukrem z cukiernicy, dopiłam herbatę ze szklanki  i położyłam się spać. 
A rano oczywiście afera – że pierniczki, że michałki, że kasztanki i malaga, że gdzie teraz będzie do sklepu znowu jechać taki kawał, że laska cynamonu, że bombka ręcznie malowana, że reniferek pamiątkowy co pięć sezonów i dwie przeprowadzki dzielnie się trzymał, że choinka obsypana, że gdzie zioła na trawienie co sobie na rano zaparzyła, że czekolada wtarta w białe pokrowce – co się nagadali to aż mnie głowa rozbolała, więc poszłam do ogrodu. I tylko na Sahitka patrzę wychodząc, że czoło jej się marszczy i kreski na powiekach wydłużają się do uszu, a to znaczy, że coś kombinuje.

Dziś w nocy ze snu wyrwało mnie – cyk! Idę więc na opuszkach do salonu, a tam w świetle lampek pod drzewkiem stoi Sahitek, oczy jej błyszczą,  i wśród nocnej ciszy, na elegancko obciętych pazurach, cap! – ściąga z drzewka papierki. Wiecie co będzie rano? Tak. Afera. 




sobota, 13 grudnia 2014

Listy do Mikołaja


Dziś ustaliłyśmy, co chciałybyśmy dostać pod choinkę. 


Siri by chciała piłeczkę gumową całą wypełnioną w środku, taką z lanej gumy, matową;
piłeczkę gumową pustą w środku, błyszczącą; piłeczkę gumową przeźroczystą z przeplecionym przez środek sznurkiem; sznurek wiązany na pętelki z dwóch stron; sznurek wiązany na pętelkę z jednej strony z gumowym bałwankiem na końcu; pluszowego szczura z Ikei, w którym można zaraz zrobić dziurę i wyciągać przez nią watę; dużego pluszowego brokuła z Ikei, w którym można zrobić dziurę i wyciągnąć z niego jeszcze więcej waty; poduszkę, z której można wywlec całe mnóstwo waty i rozwłóczyć ją po całej kanapie; ekspresy od poduszek do skubania; prosiaka co wydaje z siebie „chrum” jak się go naciska. Widziała takiego w Kakadu jak pani ostatnio nieopatrznie nas tam zabrała i chciałyśmy zeżreć wielkiego łosia z ekspozycji; I jeszcze maszynę do coursingu z wabikiem w komplecie. I herbatniki maślane.


Sahi chciałaby dostać: poduszkę z pierza, szytą mocnym szwem, żeby jej Siri zaraz nie wywlokła pierza, rozmiar 40x50; poduszkę z pierza w poszewce z futerka, rozmiar 50x60; poduszkę z waty w poszewce z misia; poduszkę z termogąbki 60x80; poduszkę z pierza niealergizującą rozmiar 80x100; kołdrę puchową, koc polarowy, koc z owczej wełny i termofor. Czapkę sweter i płaszcz. I kanapę. Najlepiej żaroodporną, z niepalnego materiału, żeby można ją było postawić tuż przy kominku. I roczny zapas suszonych żwaczy. 
Ja chciałabym dostać: konar z lasu duży, ale w rozmiarze takim żeby mieścił się przez drzwi jak się przekręci  głowę, żebym go mogła wnosić do domu i wynosić do ogrodu. Krzaczki lawendy sztuk pięć, dość wysuszone, żeby się ładnie kruszyły. Jeden duży kwiat w donicy z dużą ilością ziemi. Paczkę długopisów. Cukiernicę niezamykaną. Drewno kominkowe – szczapy w różnych rozmiarach. Dętkę od roweru. Nogę od fotela. Albo cały fotel. Najlepiej wiklinowy bo miło skrzypi w zębach. Trzy piloty do telewizora.  Dobrą książkę. I nową ławę 150x150, żeby od nowa można było obgryźć rogi na okrągło. 
Pani chciałaby dostać pancerną piżamę, żeby charty nie wbijały w nią pazurów jak w nocy rozpychają się racicami po całym łóżku. I łóżko 200x400, żeby może się chociaż raz wyspała. Ale my jej zamówimy u Mikołaja takie duże krzesło, żebyśmy się na nim wszystkie trzy mieściły razem z nią jak siedzi i pracuje na komputerze albo je obiad, i mogły jej zaglądać przez ramię. 


A Wy co chcielibyście na święta? Jeszcze jednego charta? 



Dodaj napis

piątek, 5 grudnia 2014

Awantura o BARFa

Ostatnio trochę straciłyśmy na wadze. Fakt ten został przez panią niezwłocznie odnotowany, i kiedy po przewertowaniu literatury fachowej oraz zasięgnięciu porady u wszystkich możliwych znajomych, zużywając tym samym w ciągu jednego dnia miesięczny pakiet minut do wszystkich sieci, wykluczyła czynniki chorobowe, od razu przeszła do kwestii możliwych uchybień w naszej diecie. Jak wiadomo, nic tak dobrze nie tuczy charta jak żywienie go odpowiednio biologicznie, w związku z czym pani podjęła szybką decyzję o zakupie kilkunastu kilogramów mrożonego mięsa, żeby na szybko nadrobić braki w naszej wadze. W swojej od momentu przejścia na czas zimowy jakoś nadrabiać nie musi.

Po południu wróciła do domu obładowana torbami z mięsem, przede wszystkim z żołądkami baranimi z treścią, które nawet zamrożone pachną wspaniale, zawsze aż miło pomyśleć co będzie, gdy nabiorą temperatury pokojowej. Pani jednak nie podziela naszego entuzjazmu w tej kwestii, wpadła więc do kuchni z impetem i czym prędzej otworzyła zamrażarkę. Jak otworzyła, tak zamarła, i stała tak przez dobrych parę minut z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jak się okazało, jakoś umknął jej uwadze fakt, że przez całe lato niczym obłąkana wiewiórka skrzętnie zapełniała zamrażarkę pomidorami z lokalnej uprawy, kupionymi u baby na rogu, żeby potem, jak powiedziała, przez całą zimę móc je sobie po jednej torebce wyjmować i nie musieć przez te parę długich, pogrążonych w ciemności miesięcy, łączyć się w bólu z Wiesławem Michnikowskim.

Stała tam jak zahipnotyzowana, uwieszona na drzwiach od lodówki, aż zaniepokojona podejrzaną ciszą reszta domowników zleciała się do kuchni zobaczyć o co chodzi. Zrozumieli
od razu. Nie powiedzieli ani słowa. Przenosili tylko wzrok z rzuconych na podłogę toreb z mięsem na zawartość zamrażarki, to na siebie, to znów na mięso i na zamrażarkę. W końcu odezwał się pan, pani skomentowała, i od słowa do słowa zrobiła się awantura, że co teraz,
że tyle pomidorów pójdzie na zmarnowanie, i że kto był tak bezmyślny i dopuścił do tego, żeby te parę lat temu razem z telewizorem Rubin wyrzucić dwudziestopięcioletnią, stulitrową zamrażarkę Polar, która teraz byłaby jak znalazł. Dość szybko jednak doszli do wniosku, że nie jest to właściwy moment na szukanie winnego bo czas działa na niekorzyść mrożonych żołądków, spojrzeli więc na siebie porozumiewawczo i zaczęli wyciągać pomidory z szuflad.

Na płytę kuchenną wjechało od razu pięć garnków, w których państwo zaczęli dusić nieszczęsne warzywa z zamiarem przeznaczenia ich na przeciery i zupy. Przy drugiej turze zrozumieli jednak, że nie dadzą rady wyprodukować aż tylu litrów pomidorowej bo musieliby kupić drugą lodówkę i opłacałoby się to jeszcze mniej niż korzystanie z nieodżałowanej zamrażarki sprzed ćwierćwiecza, która pożerałaby prądu za kilkaset złotych miesięcznie, i że właściwie to oni już nie wiedzą co zrobić z taką ilością pomidorów. Pojawił się zatem kolejny problem i byłoby o krok od następnej awantury; na szczęście człowiek jest zwierzęciem mimo wszystko dość inteligentnym, nie tak jak delfin co prawda ale zawsze, więc pani w przypływie olśnienia wpisała w wyszukiwarkę "keczup domowej roboty" i przynajmniej część pomidorów została zagospodarowana. Przynajmniej w planach.

Krzątają się więc po kuchni, prześcigając się dla kurażu w wyszukiwaniu na telefonach walorów odżywczych przetworzonych pomidorów i ich korzystnego wpływu na zdrowie. Bohaterowie dnia bulgoczą w garnkach na pięciu palnikach, kipiąc i pryskając co rusz to na większą odległość. Zastęp słoików wygrzewa się w piekarniku.

Pan pociesza się, że zapach pomidorów chyba zdusił wątpliwy aromat rozmrażających się na kolejny dzień żołądków baranich, i że jak robił w szafce miejsce na pomidorowe przetwory znalazł mysią dziurę, ostatnią której nie mógł zlokalizować żeby ją zalepić pianką i pozbyć się gryzoni na dłużej niż dwa tygodnie.

Pani pociesza się, że konieczność okresowego rozmontowania i wyszorowania chlorem okapu kuchennego, a także umycia ścian za szafkami, jest teraz bardziej umotywowana. Rzeczywiście, pole rażenia pryskających duszonych pomidorów jest dość duże. Może nawet będzie pretekst do małego remontu? Pani już snuje w głowie wizję przemalowania frontów szafek, ale dziś jeszcze nie będzie jej przedstawiała jej panu jeśli ten wieczór ma się zakończyć w spokoju.

I tak, siedząc w ukropie przy kuchennym stole, z chartami do towarzystwa, w poplamionych pomidorami dresach, pośród upstrzonych sosem pomidorowym blatów i szafek, ocierając pot
z czoła ścierkami do naczyń całymi w prototypie keczupu (z którego na mój nos nic nie będzie ale mówię Wam to w sekrecie, nie zniechęcajcie ich), rozmyślają państwo o tym jak to było, zanim sprowadzili sobie pod dach trzy chude psy.




Nie mówcie pani, że z tyłu w samochodzie zostały jeszcze szyje indycze. Jak dłużej poleżą będą bardziej apetyczne. Szczególnie, że jedna wpadła pod fotel przy hamowaniu i jest szansa, że tak szybko się nie znajdzie.













piątek, 21 listopada 2014

"Powsinoga" czyli o tym co znaczy "przepaść jak chart w kurnik".

Dzisiaj zwiałam ze spaceru. Pani puściła charta ze smyczy i tym razem był to błąd. Powinna była w porę zauważyć, że dziś miałam w oczach szmergla, jednak na fali mojego względnego posłuszeństwa ostatnimi czasy, straciła czujność i zanim się zorientowała w drodze powrotnej niespodziewanie zrobiłam uskok w lewo, dałam nura w chaszcze, dałam dyla i tyle mnie widzieli. Nie było mnie długo, aż pani w stresie przypomniał się wiersz z liceum "tato nie wraca ranki i wieczory" i bała się że mnie też napadli zbójcy że tak długo nie wracam. Nikt jednak nie chciał czekać do wieczora ani tym bardziej do rana żeby recytować poezję, wiadomo, beze mnie padliby z nudów, więc już po chwili dwa samochody szukały mnie po całej okolicy, krążąc na sygnale po wiejskich wertepach. Gwizdek aż ochrypł, auta grzęzły w błocie, żwir sypał się spod kół, okoliczni mieszkańcy postawieni na nogi, poszukiwania zakrojone za szeroką skalę, a ja nic. Przepadłam. W polach głucha cisza, przerywana chrypieniem gwizdka i wołaniem "Jula!", które echo niosło po wsi. Znalazłam się u gospodyni w kurniku. Kury gdakały, pióra fruwały, wiórki z podściółki leciały.

Gospodyni bezskutecznie próbowała wywabić tę rudą lisicę z kurnika, ale ta hasała po grzędach w najlepsze, siejąc spustoszenie. Dopiero autorytet pani, która jednym susem wpadła do zagrody, zadziałał: gromkie "Julia!!!" przywołało ją do porządku i wywołało z kotłowaniny piór i trocin zanim dostała dziobem po szlachetnym charcim łbie. Julka zawleczona do samochodu, gdzie jak zwykle zajęła miejsce na fotelu kierowcy, niepocieszona, że to koniec zabawy. Pani niepocieszona, że będzie musiała płacić za drób. Szczęśliwie kury całe, tylko trochę piór zgubiły. Miejmy nadzieję, że nie padną do jutra na zawał z opóźnionym zapłonem. Gospodyni bardzo miła, nadzwyczaj wyrozumiała, z rozbawieniem stwierdziła, że ta powsinoga "chciała sie tylko pobawić". Pani nie bedzie ani jej ani siebie wyprowadzać z błędu. Jako odznakę dla Równej Baby i na osłodę prozwierzęca gospodyni dostała czekoladki. Za dystans i poczucie humoru.

Kury spacerują po ulicy jak co dzień po południu, tylko tym razem jakieś rozczochrane.

Julka jest dzisiaj niedobrą wersją siebie, czyli Julią. W dodatku siedzi na kanapie jak kura na grzędzie, obrażona, że przez głupią panią nie będzie BARFa z tłustej wiejskiej kury.